Meerlandia

"- Gdy miłość jest jedyną rzeczą, o którą warto walczyć, co masz do stracenia?
- Siebie - odparła z gorzkim uśmiechem..."

Bezpretensjonalne opowiadanie fantasy...

niedziela, 30 stycznia 2011

Część trzynasta

Postać była wysoka i barczysta. W mroku rysy jej twarzy były niedostrzegalne. Przybyły rzucił na środku polanki coś chrzęszczącego, przeszedł jeszcze dwa kroki i kucnął nie opodal leżącej dziewczyny. Sprawiała wrażenie pogrążonej we śnie. Klęcząca postać wstała i cofnęła się do rzuconego wcześniej przedmiotu. Znowu rozległ się chrzęst, a następnie ciche stukanie. Po chwili na środku polany rozjarzyło się żółto niewielkie ognisko. Światło wyłoniło z mroku sylwetkę mężczyzny. Na twarzy widać było kilkudniowy zarost, ale włosy na głowie były świeżo przystrzyżone tuż przy skórze. Miał na sobie kaftan podbity futrem, odkrywający w całości umięśnione ramiona. W talii przewiązany był szerokim, skórzanym pasem, a długie spodnie wpuszczone miał w cholewy wysokich butów, wiązanych od tyłu wzdłuż łydki. Buty zdradzały, że mężczyzna był Meerlanderem.
Upewniwszy się, że niewielkiemu ognisku nie grozi zagaśnięcie, Meerlander delikatnie wyciągnął tobołek, na którym oparta była głowa dziewczyny. Włożył rękę do środka i wydobył metalową miskę oraz niewielki bukłak, z którego nalał wodę. Pełną miskę wstawił na ognisko. Wyjął też nóż i dokładnie wytarł w skrawek materialu, po czym umieścił wśród palącego się chrustu. Odwrócił się do dziewczyny i spokojnym ruchem odsunął okrywający ją koc. Od razu dostrzegł nóż w jej prawej ręce. W błyskawicznym odruchu chwycił jej dłoń, ale tropicielka była wiotka jak szmaciana lalka. Najwyraźniej w czasie gdy go nie było na polanie, odzyskała na tyle świadomości by zlokalizować pas i wyjąć nóż. Teraz jednak, znów zdawała się nieprzytomna od maligny.
- Tym lepiej dla Ciebie – mruknął Meerlander. Na wszelki wypadek wyjął nóż z jej dłoni. Rozchełstał kubrak dziewczyny i zdjął opatrunek. Zwinął tkaninę ściśle i zakneblował leżącą. Następnie skrzyżował jej ręce na piersi i przywiązał ciasno do tułowia jej pasem.

niedziela, 23 stycznia 2011

Część dwunasta

Śniłam koszmar. Było mi w nim na przemian zimno i gorąco. Słyszałam czyjiś śmiech. Szłam ciemnym korytarzem ku wyjściu. Nagle zauważyłam, że im bardziej zbliżałam się do wyjścia, tym bardziej ono się ode mnie oddalało. Śmiech stawał się coraz głośniejszy. Wyciągnęłam rękę w kierunku światła... natrafiłam na niewidoczną przeszkodę. Zimną, twardą i gładką. Śmiech świdrował boleśnie w mojej głowie. Uderzyłam pięścia w przeszkodę. „A ty? Na co liczyłaś!?” Pytanie rozbiło się echem po korytarzu wracając do mnie setki razy. „Na co...”, „...Liczyłaś...”, „...a ty...” Spojrzałam przez niewidzialną barierę w kierunku światła. Na końcu korytarza dostrzegłam niewyraźny cień. Śmiech na nowo zaświdrował w mojej głowie. Chciałam krzyczeć.
     Obudziłam się z niemym krzykiem na ustach. Ból  głowy pulsował nieprzyjemnie przyprawiając mnie o mdłości. Byłam zlana potem i drżałam od dreszczy. Próbowałam się podnieść, ale przeszył mnie elektryzujacy ból  mający swe źródło gdzieś pod lewymi żebrami. Nie mogłam nabrać powietrza w płuca. Zmysł orientacji odmawiał mi posłuszeństwa. Niemoc i zagubienie napełniły mnie paniką. Czułam łzy cisnące się do oczu. Głos rozsądku podpowiadał, bym się uspokoiła. Zacisnęłam zęby i skupiłam się na wyrównaniu oddechu. Wsunęłam rękę pod kaftan i objęłam bolący bok. Pod palcami wyczułam nierówne zgrubienie. W mroku nie mogłam nic zobaczyć. Doszłam do wniosku, że to jakiś prowizoryczny opatrunek. Opatrunek?!? Wydarzenia ostatnich godzin przelecialy jaskrawymi obrazami w mojej pamięci: ...Meerlander w postamokalnym odrętwieniu w lochu...Timar z sarkastycznym uśmiechem wykrzywiającym jego twarz...cios nożem i ogłuszenie... Na ostatnie wspomnienie aż się skrzywiłam. „A co było później?” zapytałam sama siebie. Myślenie jednak potęgowało tylko pulsujący ból  głowy. Spojrzałam w górę. Na tle zaciągniętego chmurami nieba z trudem dostrzegłam zarysy konarów drzew. Gałęzie nad głową zawirowały nagle przed moimi oczami. Zacisnęłam powieki i wzięłam kilka głębszych oddechów, by zwalczyć nadchodzącą falę nudności. Położyłam się powoli starając się nie naciągać zbytnio ranionego boku. Nie otwierając oczu zaczęłam wsłuchiwać się w odgłosy lasu. „Zastanówmy się nad moim położeniem” – Pomyślałam, usiłując dokonać racjonalnej oceny sytuacji, w jakie się odnalazłam  – „Leżę na jakimś leśnym pustkowiu. Broń?” – odruchowo chwyciłam się za pas, gdzie zwykle znajdował się nóż. Rozwodząc się nad bolącym bokiem i otumanioną głową nie zwróciłam nawet uwagi na fakt, że pas został zdjęty, jak również na to, że okryto mnie jakimś kocem. Pomacałam ziemię obok mnie. Nic... Przesunęłam rękę za głowę - „Jest!” - Jednak fakt szybkiego odnalezienia pasa i noża nasunął kolejne pytania – „Czyżbym odzyskała na tyle świadomości, że udało mi się wydostać z lochu wartowni i przy udziale niesamowitego szczęścia uciec z Alturmis niezauważona?” – Nie, to rozwiązanie nie mieściło się w ramach rzeczywistości. Jakkolwiek nie potoczyły się późniejsze wydarzenia, ktoś musiał mi pomóc. Przecież cios otrzymany od Timara zwalił mnie z nóg... „...zaraz, zaraz, jak on to powiedział?...kamyczek...” –  Na nowo poczułam przyspieszające tętno. Na myśl, że mimowolnie stałam się częścią absurdlanego planu Timara chciało mi się krzyczeć. „Jak długo już tu jestem?” – Pomyślałam w nagłym odruchu instynktownego przetrwania – „Jest nadal noc, więc pewnie nie dłużej niż kilka godzin. I już nie pada grad. To stąd ta cisza dzwoniąca w uszach”
Jak na potwierdzenie ostatniego odczucia gdzieś z prawej strony rozległ się przygłuszony trzask łamanej gałęzi. Jakby ktoś stąpnął na chrust leżący na mchu. Blisko, ale na tyle daleko że nie dostrzegłam żadnego ruchu w zaroślach. Nie namyślajac się długo, siegnęłam powoli w kierunku pasa pod głową. „Jeśli to Timar mnie tu przywlókł, żeby pozbyć się jedynego świadka własnego postępku, nie dostanie mnie łatwo”. Wytężyłam słuch i zaczęłam rozróżniać ostrożne stąpanie, zbliżające się do mnie. Pod palcami wyczułam rękojeść mojego noża. Wyślizgnęłam go jak najciszej mogłam z pochwy i położyłam rękę na brzuchu pod kocem. Przymknęłam oczy w oczekiwaniu na nadchodzącego przeciwnika. „Czy to nie dziwne, że planując moje unieszkodliwienie Timar zostawił mi nóż pod ręką?...” – ostatnia myśl przebiegła przez moją głowę gdy spomiędzy drzew wyłoniła się postać. W mroku dostrzegłam jedynie, że przybysz jest wysoki, barczysty. Podchodził do mnie. Po drodze cisnął na ziemię coś chrzęszczącego. Zbliżył się do mnie, pochylił i...
...to nie był Timar!?!

wtorek, 18 stycznia 2011

Część jedenasta

W odleglej przestrzeni, w innym wymiarze pozbawionym czasu i będącym czasem zarazem, bezcielesna istota płynęła w aksamitnej głuchej ciemności. Przelatywała między milionami świetlistych pasm wprawiając je w delikatne falowanie. Niektóre z nici rozjaśniających swym białym blaskiem mrok nerwowo próbowały usunąć się z drogi istocie. Były świadome jej obecności. Wyczuwały, gdy zbliżała się i gdy odpływała w dal. Istota była w ciągłym ruchu. Była świadoma i wiedziała. Wiedziała, która ze świetlnych nici na zawsze zgaśnie. I wiedziała kiedy to nastąpi. Wszak to jej ingerencja gasiła światło otaczających ją pasm. I wiedziała jeszcze, że dopóki w aksamitnej ciemności rozświetlać się będą nowe nici, ona będzie wśród nich, wyznaczając nadejście ich czasu...
    Istota podpłynęła do jednego z milionów świetlistych pasm. Pasmo było jasne, świeciło silnym, młodym światłem. Ale ona wiedziała, że zbliża się czas... Ujęła delikatnie lecz zdecydowanie nić i przerwała ją. Ale nić nie rozpłynęła się jak to zwykło się dziać po ingerencji Istoty. Naprężyła się i.... splotła z innym białym pasmem... Istota przyjrzała się złączonym niciom. Przylegały do siebie tak zwięźle, że zaczęły tworzyć nową jedność. Jedność, której czas jeszcze nie nadszedł. Dlatego Istota nie poświęcała im więcej swojej uwagi. „Nadejdzie jeszcze czas” odnotowała w swojej świadomości.
....Gdzieś daleko, a może całkiem blisko, w innym wymiarze, w innym czasie zamarłe serce skurczyło się na nowo i pchnęło falę krwi....płuca napełniły się powietrzem i uniosły pierś pod skórzanym kaftanem...oczy nie wyostrzyły jeszcze obrazu przed sobą, gdy prawa ręka wyszarpnęła nóż zza pasa i wycelowała w okolice krtani pochylajacego się cienia...
Cień zareagował błyskawicznie. Zablokował ramieniem rękę dziewczyny, a następnie przyparł ją do ziemi. Prawą rękę położył jej na ustach.
- Ah! Ki czort!?! Jednak postanowiłaś ożyć?  - dziewczyna szarpała się próbując uwolnić z uścisku cienia -  Diabelskie nasienie.... Jak się nie uspokoisz będę musiał cię pozbawić przytomności. Aleś ty zawzięta!  - Cień huknął głową w czoło dziewczyny. Poczuł jak jej napięta przed chwilą ręka zwiotczała. Ściągnął z jej szyi szalik, rozpiął kaftan i mocno obwiązał krwawiącą w boku ranę. Następnie chwycił konia, przywiązał dziewczynę do siodła, po czym sam dosiadł wierzchowca i opuścił wyrobisko.       

sobota, 15 stycznia 2011

Część dziesiąta

Wichura nad Alturmis przerodziła się w gradobicie. Mieszkańcy miasta pochowali się w domach i karczmach i  szczelnie pozamykali okiennice, w obawie przed zbitymi szybami. Grad dudnił po dachach i szumiał rozbijając się na brukach. W tych warunkach nikt nie zauważyłby samotnej postaci prowadzącej objuczonego konia, nawet gdyby jej wypatrywał. Ponieważ jednak żaden mieszczanin nie kłopotał się wnikliwymi obserwacjami zjawisk naturalnych tej nocy (ani żadnej innej w tym względzie), postać przemknęła niedostrzeżona  w kierunku wschodniej bramy i przez furtę wartownicza wydostała się poza mury Alturmis.
    Naprzeciw wschodniej bramy miasta, wysoko na stoku górskim poruszył się cień. Dostrzegłszy zmierzającą szybkim krokiem w stronę porzuconego kamieniołomu postać, bezszelestnie podążył wzdłuż stoku jej śladem. Wśród mroku i padającego wciąż gradu cień zauważył, że tajemniczy jeździec ściągnął z końskiego grzbietu ładunek owinięty kocem czy też płaszczem i ułożył go u podnóża stoku okalającego wyrobisko. Cień podpełzł bliżej by móc lepiej przyjrzeć się wypadkom w jarze. Jeździec wyprostował się i przez chwilę jakby nasłuchiwał. Najwyraźniej uspokojony brakiem podejrzanych dzwięków chwycił za koc i odkrył leżące na ziemi ciało. Przytknął głowę do piersi człowieka. Następnie wyszarpnął nóż spod swojego płaszcza, odkrył ramię i przeciął sobie skórę po czym wstał, rozejrzał się szybko dookoła i, nie zwracając uwagi na przyprowadzonego wierzchowca, oddalił z kamieniołomu.
    Cień odczekał chwilę i upewniony, że tajemniczy jeździec nie zamierza już wracać, zaczął schodzić w stronę podnóża stoku. Puszczony luzem koń zarżał nerwowo i odbiegł ku wylotowi jaru. Cień podchodził ostrożnie, jakby wyczekując jakiegoś odruchu ze strony leżącego ciała. Nie zauważył jednak żadnej reakcji, przybliżył się więc jeszcze bardziej. W mroku rozróżnił ubranie, jakie nosili wartownicy pobliskiego miasta. W porównaniu do pozostałych zbrojnych, których cień obserwował na murach obronnych ten był wyjątkowo szczupły i był.... kobietą!?! Dziewczyna, blada i zimna, nie dawała znaku życia. Przesunął ręce wzdłuż jej ciała. Palcami wyczuł coś ciepłego i mokrego na lewym boku leżącej. Pochylił się nad dziewczyną. Nie oddychała... 

piątek, 14 stycznia 2011

Część dziewiąta

Wichura świstała po ulicach Alturmis w najlepsze. Przeganiała coraz gęstsze chmury, zasłaniając gwiazdy i żółty sierp ksieżyca. Naciągnęłam płaszcz i ruszyłam w kierunku wartowni. „Też sobie znalazł czas na chwalenie się nową niewiastą” mamrotałam w myślach. „Jak już to z fasonem, a co! Przed cała kompa.....” Trudno było o dogodniejszą sytuację. Kwatera tropiceli praktycznie pusta i jeszcze chwila minie zanim zmienimy wartę. Pokusa poruszyła motylki w brzuchu. Ruszyłam zdecydowanym krokiem. Jakby od niechcenia weszłam do wartowni i dałam znać dyżurującemu Manni’emu, że przejmę jego nocną zmianę. Gdy tylko kroki Manni’ego ucichły na piętrze chwyciłam pęk kluczy, zapaloną świecę i zeszłam do lochu. Wycie wiatru do pewnego stopnia maskowało szczęk przekręcanych zamków. Uchyliłam drzwi do celi meerlandera. Brak jakiejkolwiek reakcji z jego strony sugerował, że więzień śpi i to głębokim snem. Weszłam do środka by lepiej mu się przyjrzeć w nikłym świetle świecy. Leżał w dziwnej pozycji, od której musiał nabawić się odrętwienia mięśni. „Kompletnie nieprzytomny” pomyślałam i przyblizyłam świecę do jego twarzy. Spod półprzymkniętych powiek wyzierały białka jego oczu, a szczęki były zaciśnięte. Na ustach miał resztki piany...
– Nikt cię nigdy nie uczył czym grozi ciekawość? – znajomy głos wywołał ciarki na moich plecach. Odwróciłam się gwałtownie i stanęłam twarzą w twarz z Timarem – Zastanawiałem się kto się skusi i zajrzy do naszego jeńca. Większość tropicieli w karczmie, nadzwyczajny stopień poufności obejmujący całą sprawę i dowódca zabawiający się w najlepsze z nową panienką przy piwie. Ktoś musiał się połaszczyć. Byłem tego pewien.
- Jesteś zaskoczony?
- Bynajmniej. Zawsze byłaś najbystrzejsza pośród tej bandy tępawych osiłków. Musiałaś nadrabiać głową braki w sile mięśni. Czy przyprowadziła cię tu twoja inteligencja czy może raczej głupota to już nieco inna kwestia – Timar zdawał się wręcz cieszyć z przyłapania mnie w celi.
- Czy ten stan amoku u Meerlandera to Twoja zasługa? – czując, że nie mam zbyt wiele czasu próbowałam wyciągnąć z Timara jak najwięcej informacji.
- Powiedzmy, że pomogłem mu odegrać rolę, jaką przewidziały dla niego siły potężniejsze niż ci się wydaje, ale nie zaprzątaj swojej głowy takimi skomplikowanymi powiązaniami przyczynowo-skutkowymi. Zresztą, nie dane ci będzie długo rozmyślać nad czymkolwiek – w głosie Timara zabrzmiało fałszywe współczucie. Instynktownie zaczęłam przesuwać rękę w kierunku noża – Aaa-aaa-aaa, na twoim miejscu nie robiłbym tego. Wyprzedzam cię o jeden ruch – w jego ręce zabłysnęło ostrze.
- I tak by nikt nie uwierzył, że raniłeś mnie w samoobronie.
- Czyżby? Zastanówmy się nad tym. Rozgoryczona po rozstaniu wartowniczka, widząc nową kobietę u boku swego byłego kochanka postanawia się zemścić i zarzucić mu niekompetencję na służbie, potajemnie uwalniając jeńca. Przyłapana na ucieczce rani mimowolnego świadka zajścia, wydostaje się poza mury miasta i wybiera najniebezpieczniejszą drogę ucieczki: w góry Sarcu. Ale tutaj szczęście ją opuszcza: koń łamie nogę, a ona najpewniej pada ofiarą jakieś ślizgiej grani lub może nawet wilków. Nadal uważasz, że nikt w to nie uwierzy? – jego absurdalny plan przerażał tym bardziej im bardziej prawdopodobny się stawał.
- Greggs będzie coś podejrzewał...
- Podejrzewać może i będzie – Timar przerwał mi gwałtownie – ale nic na pewno nie zrobi. Jest na tyle doświadczony, że nie będzie się mieszał w sprawy o wiele go przerastające – poczułam jak na mojej twarzy rysuje się coraz większe niedowierzanie – Widzę, że coraz więcej faktów zaczyna do ciebie docierać. Tak, moja droga, powinnaś się cieszyć! – Na twarzy Timara zagościł sarkastyczny uśmiech – Właśnie zostałaś mianowana pierwszym kamyczkiem lawiny!
W głowie kotłowały mi się tysiące pytań i dociekań, ale nie zdążyłam zadać żadnego z nich. Poczułam ostry ból  w boku... prawa ręka zamarła w połowie odległości do noża za pasem... Zanim krzyknęłam, silny cios w skroń posłał mnie w mrok nieświadomości.

czwartek, 13 stycznia 2011

Część ósma

Dwa gastronomiczne triumfy wprawiły mnie w lepszy nastrój. Gulasz był pyszny a piwo – wypite duszkiem, dla zabicia smaku piwa. Kompanom dopisywał humor, a czas upływał niezauważalnie przy wtórze najnowszych plotek i ogólnych rozmowach o niczym. Ani się spostrzegłam gdy za oknem zrobiło się ciemno. Zapatrzyłam się w światło migające na nierównościach okiennych szyb. Z zamyślenia wyrwała mnie wypowiedziana przez kogoś uwaga o meerlanderze w wartowni.
- Kirst, od kiedy to sprawy poufne omawiamy na głos publicznie? – zbeształ kompana Greggs
- Poufne?...- podchwyciłam wątek i spojrzałam na Greggsa pytająco.
- Nie wiesz? Meerlander został z nie do końca jasnych przyczyn objęty klauzulą T/P – tajne przez poufne
- A kto tak zarządził? – zapytałam na dobre zaintrygowana całą sprawą – I z jakich powodów?
- Mogę ci tylko powiedzieć, że Timar, zanim udał się z raportami, nakazał odizolować jeńca i trzymać język za zębami o całej sprawie – Greggs konfidencjonalnie odrzekł półgłosem – wiem, to zaczyna pachnieć padliną na coraz większą odległość, ale na twoim miejscu nie próbowałbym się dowiadywać więcej ponad to, co nam mowią. Dla własnego dobra poczekajmy i chwilowo poobserwujmy bieg wydarzeń z boku. Dobrze ci radzę, Pustułeczko – spojrzał szczerze i bardzo poważnie w moje oczy – Nie muszę chyba ci przypominać co mowią o ciekawości? – poprawił mój rdzawy szalik i uśmiechnął się ciepło – Miej oczy szeroko otwarte.
Nagle drzwi do karczmy rozwarły się z trzaskiem i do środka wpadł Timar popchnięty wiatrem.
- Czołem wszystkim! – zawołał – Kolejka dla mojej załogi! – powiódł wzrokiem po siedzących koło paleniska tropicielach. Na twarz wypłynął mu wyraz samozadowolenia – Panowie, wybaczcie spóźnienie, ale w drodze tutaj natknąłem się na zjawisko – To powiedziawszy przesunął się o krok i naszym oczom ukazała sie, stojąca dotąd za Timarem, dziewczyna o rumianej twarzy, niewyszukanej urodzie i jasnych włosach splecionych w dwa grube warkocze. Greggs szturchnął mnie dyskretnie:
- Mitti, uszczypnij mnie i powiedz, że Timar najadł się szaleju po drodze do karczmy. Przecież to córka piekarza, Souli. Czy mi się zdaje, czy Timar obniżył wymagania?
- Zależy co klasyfikujesz jako wymagania. W tym przypadku braki urody bez wątpienia równoważone sa zawartością tatowej sakiewki – łyknęłam resztki piwa na otrząśnięcie się ze „zjawiska” zgotowanego przez Timara – może i padlina, o której wspomniałeś zaczyna śmierdzieć coraz bardziej, ale w tej chwili woń pewnego padalca jest zdecydowanie bardziej nie do zniesienia. Zobaczymy się w wartowni. – Zaczęło mi bardzo zależeć, by znaleźć się z dala od Miedzianego Kota. A raczej z dala od Timara i jego tandentnych manifestacji.

środa, 12 stycznia 2011

Część siódma

Gospoda Pod Miedzianym Kotem była stara. Tak stara, że tylko wiekowi bywalcy pamiętali, iż dawniej nazywała się Pod Miedzianym Kotłem. Ale właściciel tego przybytku szybko pojął, że dla podtrzymania ruchu w interesie lepiej dbać o stałą dostawę piwa i dziczyzny niż o rdzewiejące napisy nad drzwiami. Toteż zjedzone doszczętnie przez rdze „ł” nie przedstawiało dla karczmarza problemu. Do czasu, gdy wśród potencjalnych klientów gospody zaczęły się szerzyć pogłoski, że nazwa może miec pewien związek z menu podawanym w niej. Katastrofalne skutki jakie te plotki mogły mieć dla dochodu Miedzianego Kota pobudziły instynkty kapitalistyczne karczmarza. Inwestycja w trola, który to z natury cieszył się niesłabnącą siłą argumentu ostatecznego, na posadzie wikidajły szybko rozwiewała wątpliwości klientów co do składników obiadu. A dopóki ruch w interesie utrzymywał się przynajmniej na stałym poziomie, ani kot w nazwie, ani kilka rozbitych krzeseł użytych jako „argument ostateczny” na głowach dociekliwych kulinarnie gości nie mąciły snu karczmarza. Trol jednym, dobitnie wypowiedzianym słowem „płać” rozwiązywał również wszelkie kłopoty finansowe w gospodzie. Dzięki temu, towarzystwo goszczące Pod Miedzianym Kotem nigdy nie wszczynało burd o małoelastyczny kredyt, lub ściagalność „ratek” za piwo. Można więc było zjeść i wypić spokojnie, nie obawiając się że zawartość naczyń przeniesie się z pomocą osób trzecich sprzed nosa na ścianę. Pod warunkiem, że było się wypłacalnym.
Gdy przyszłam, Pod Miedzianym Kotem byli już praktycznie wszyscy tropiciele. Ceniący sobie spokój oraz szacunek jedzenia dla praw grawitacji, stanowiliśmy stałych klientów gospody. W kącie nieopodal paleniska dostrzegłam Greggsa. Popalał fajkę i na mój widok mrugnął swoim jedynym widzącym okiem. Miał duże doświadczenie, ale nigdy nie pchał się na stanowisko dowódcy. „Wystarczy, że muszę dbać o własną skórę. Nie potrzebuję myśleć i o cudzych tyłkach by cało wróciły do domu” mawiał, choć i tak nie zostawiłby druha w potrzebie samemu sobie.
- Mitti, a ty tak sama? -  nie było potrzeby odpowiadać na to pytanie. Greggs może miał na jednym oku bielmo, ale zmysłu obserwacji mógłby mu pozazdrościć niejeden traper.
- Timar poszedł zdać raporty – powiedziałam w nadziei, że to utnie dalsze dociekania w temacie Timara i moim.
- Raporty, co? – głos Greggsa zabarwiony był niedowierzaniem i jakby politowaniem. Spojrzałam na niego pytająco.
- Pustułeczko, słońce cię oślepia, a Ty wciąż się upierasz że jest noc.
- Zrobiłeś się liryczny.
- Powiedzmy, że brutalniejsze metody odzierania ze złudzeń zostawiam dla tych, za którymi nie przepadam. – przesunął pełen kufel w moim kierunku, mrugnął szelmowsko - - Do dna, Pustułeczko. Nic tak człowieka nie podbudowuje jak małe zwycięstwo.
- Ja już chyba też nie mam złudzeń – burknęłam
- Niewiele ich już tobie zostalo, to prawda. I w związku z tym postanowiłaś czekać na cud – skwitował nakładając solidną porcję gulaszu z kociołka i stawiając miskę przede mną. Na koniec dodał prawie szeptem patrząc mi w oczy – Ale cudu nie będzie. Więc teraz proponuję byś zwyciężyła tę miskę gulaszu, całkiem przyzwoitego nawiasem mówiac, bo ból  połamanego serca łatwiej wyleczyć z pełnym żołądkiem.

wtorek, 11 stycznia 2011

Część szósta

Wbrew oczekiwaniom lorda Coulfordta dzień zapowiadał się lepiej niż on sam mógł sobie tego życzyć. A jeszcze nie tak dawno szaro-bury poranek siąpiący deszczem za witrażowym oknem sypialni lorda prognozował równie przygnębiające godziny południowe, wlokące się w kierunku podwieczorku i niezmąconym żadną atrakcją tempem przechodzące w wieczór i noc. Wszystkie te przewidywania straciły na wiarygodności w chwili, gdy do drzwi sypialni niepewnie zapukał, a następnie jeszcze niepewniej zza nich wychylił się sekretarz lorda. Wybełkotał coś o jakimś interesancie, natarczywie domagającym się widzenia w ramach sprawozdań, raportów i czegoś tam jeszcze co Coulfordt wpuścił jednym uchem, a wypuścił drugim. „Ten nowy sekretarz stanowczo jest zbyt płochliwy. Byle handlarzyna przepchnie swoje rację mając przed sobą tę wylęknioną chudzinę” pomyślał ziewając rozciągle.
- Stanowczo obstaje przy żądaniu widzenia z Waszą lordowską mością i dodatkowo nakazał przedłożyć Waszej lordowskiej mości to – wyszeptał sekretarz wyciągając dłoń z niewielkim przedmiotem. Jeden rzut oka na ów przedmiot otrzeźwił lorda jak wiadro zimnej wody wylanej na głowę.
- Szlafrok i buty! Raz!
    Coulford wystrzelił z sypialni nie zawiązawszy nawet szlafroka ani butów. Przez ramię rzucał polecenia sekretarzowi na koniec nakazując by nikomu ani słówkiem nie pisnął o porannej wizycie niezapowiedzianego interesanta.
- Nikomu – mruknął tuż pod drzwiami prowadzącymi do hallu. Wzrokiem rozkazał sekretarzowi oddalić się po czym poprawił poły szlafroka na wydatnym brzuchu i wkroczył do hallu zamykając za sobą drzwi. Na środku korytarza stała postać w płaszczu. Coulfordt postanowił zachować spory dystans od gościa aby złagodzić dysproporcje między jego, a swoim wzrostem.
- Z twej natarczywości wnioskuję, że sprawa wygląda na ważną – zaczął Coulfordt obracając w palcach przedmiot wręczony mu przez sekretarza – Lepiej, żeby to było naprawdę ważne.
- W nocy tropiciele pojmali jeńca.
- Też mi rewelacja – żachnął się Coulfordt – nie za takie nowiny ci...
- To meerlander – przerwał mu bez żenady gość
- Meerlander? Tym bardziej nie rozumiem, co w tej sprawie wydaje Ci się takie ważne by korzystać z bespośredniej audiencji – parsknął Coulfordt – Mógł się zapuścić w pobliże Alturmis. To nie jest zabronione.
- Na twoim miejscu zainteresowałbym się dlaczego meerlander został osadzony w lochu. Bo z tego co mi wiadomo, za włóczęgostwo w Alturmis kara się grzywną i po skończonych formalnościach delikwenta wypuszcza.
- To istotnie swego rodzaju nadgorliwość ze strony wartowników.
- Właśnie. Myślę, że dokładny powód osadzenia meerlandera w lochu może cię zafrapować.
- A ty mi nie możesz powiedzieć? Przecież byłeś...
- Nie – uciął gość – Mam cię informować o zajściach mogących mieć jakieś znaczenie dla ciebie, a nie prowadzić za rączkę – dodał, ewidentnie zamierzając zakończyć audiencję.
- Wolałbym jednak, żebyś nie pokazywał się tutaj zbyt często. Nadmiernie odznaczasz się w tłumie jak na mój gust – odparł Coulfordt rzucając obracany w palcach niewielki przedmiot swojemu rozmówcy – jak cię ktoś przyłapie z tym pierścieniem to nie licz na moją pomoc.
- Tak, to byłoby nieszczęście, gdyby ten sygnet powiązał cię z moją osobą.
- Menda z ciebie – burknął Coulfordt – że też cię ziemia nosi za to, jak postępujesz wobec swoi...
- Uważaj! – w oka mgnieniu gość znalazł się przy Coulfordcie z ręką ściągającą poły jego szlafroka – Dobrze się zastanów nad tym co mowisz. Bez wątpienia menda ze mnie, skoro zadaje się z tobą. Ale jeśli komukolwiek wspomnisz o tej rozmowie to bądź pewny, ja znajdę ciebie prędzej niż tropiciele mnie.
To mówiąc wypuścił Coulfordta, odwrócił się na pięcie i zdecydowanym krokiem opuścił hall lorda. Coulfordt poczłapał oddychając ciężko w kierunku ściany i oparł się o nią jedną ręką, a drugą chwycił za serce. Pomyślał, że zakończona właśnie wizyta, jakkolwiek gwałtowna, może zmienić prognozy na przyszłość na bardziej dla niego optymistyczne.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Część piąta

Ponad mgłą, w wyższych partiach gór szary poranek zaczynał się rozświetlać promieniami wschodzącego słońca. Dotarłam do gorącego źródła, zrzuciłam wilgotne ubranie i z rozkoszą zanurzyłam się w błękitną toń. Oparłam się o krawędź krateru i wpatrzyłam we wschodzące słońce rozjaśniające chmury i szczyty. Odsunęłam od siebie rozmyślania o Timarze i zaskakującym jeńcu. Nieważkość odprężała.
Nagle odniosłam wrażenie, że czuję na sobie czyjś wzrok. „Skąd u licha? Nikt tu nigdy nie zagląda” pomyślałam, ale czujność została postawiona w stan pogotowia. Nieunosząc głowy rozejrzałam się po okolicy przede mną. Nic nie rzuciło mi się jednak w oczy. Spokojnie, udając rozleniwienie przechyliłam głowę na lewe ramię, aby móc spojrzeć w kierunku południowym. Ale i tam nic nie wzbudziło moich podejrzeń. Za plecami, wiedziałam, od zachodu prowadziła wąska ścieżka, którą przyszłam od strony Alturmis. Wątpliwe by ktoś mnie śledził w drodze tutaj. Pozostawała więc strona północna. Wytężyłam słuch w nadziei, że jakiś mały kamyczek poruszony przez intruza zdradzi jego pozycję. Rozważyłam możliwe posunięcia taktyczne. Nie wiedząc z iloma przeciwnikami mam do czynienia najbezpieczniej byłoby udać, że nic nie podejrzewam i wrócić do miasta. A w każdym razie udać że wracam i zajść podejrzanych od tyłu.
Zanurzyłam się całkowicie w turkusowej wodzie i przepłynęłam pod zachodni brzeg krateru. Wychodząc z wody zaczesałam włosy do tyłu, maskując tym spojrzenie na północne szczyty. Nic podejrzanego. Nikogo nieproszonego. Wytarłam się energicznie w koc, ubrałam i zawinęłam brudne ubranie w tobołek. Przemyślałam jeszcze jaką korzyść może mi przynieść uganianie się po górach za domniemanym intruzem i doszłam do wniosku, że kufel piwa Pod Miedzianym Kotem postawiony przed kim trzeba da o wiele ciekawsze rezultaty.

niedziela, 9 stycznia 2011

Część czwarta

Po nocnej służbie przysługiwał nam dzień wychodnego. Z tą świadomością ubrałam się we wczorajsze ubranie, spakowałam czystą zmianę odzieży oraz koc i starając się nie zwracać na siebie niczyjej uwagi praktycznie wymknęłam się z wartowni. W duchu odetchnęłam, że nie natknęłam się na Timara. Czułam jednak, że pomimo niedawnego upodlenia, ten drań nie zadał mi jeszcze ostatecznego ciosu.
Szybkim krokiem przemierzałam uliczki Alturmis. Po skończonym deszczu miasto zasnute było mgłą i powietrze było duszne od pary. Tym lepiej. W taką pogodę nikt nie będzie zbyt skory by wystawić nos za próg. A co do nocnych wydarzeń, pewnie dowiem się wszystkich zgwizdów pod Miedzianym Kotem. Jednak nie prędzej niż za parę godzin. Wartownia drżała od chrapania gdy ją opuszczałam. Przy wschodniej bramie skinęłam głową jednemu z wartowników i wyszłam poza mury Alturmis.
    Mokry żwir na drodze chrzęścił przy każdym kroku. Droga nie prowadziła daleko. Kończyła się w pozostałościach pobliskiego kamieniołomu. Złoże zostało wyeksploatowane, a rozbudowa nie wchodziła w grę – głębokie żleby uniemożliwiały działność wydobywczą i nikomu nie uśmiechało się skręcenie karku swojego lub konia dla kilku dodatkowych ładunków kamienia. Dlatego też kamieniarze wraz z wyczerpaniem złoża przenosili się na inne miejsce. Nigdy zresztą nie zapuszczali się zbyt daleko w górski teren. Chodziły słuchy, że Sarc jest przeklęty. Fakty przez kogo i dlaczego góry miały by być przeklęte zmieniały się w zależności od autora, pory dnia i ilości pustych kufli na stole. Najpopularniejsza wersja zdarzeń utrzymywała, że to wiedźmy rywalizujące z trolami o panowanie w górach rzuciły czar na te drugie, by im znacząco utrudnić egzystencję. Trole miały się wynieść, a wiedźmy zabrać za dokładne poszukiwania rzekomych skarbów ukrytych w pieczarach Sarcu. A gdy skarb znalazły, wystrychnięte na dudka trole zwaliły na nie lawinę kamieni zasypując żywcem. Ostatkiem sił wiedźmy wywolały ulewne deszcze, które lały nieprzerwanie tygodniami. Trole się potopiły, a góry, zorane strumieniami na zawsze zmieniły swą postać i pokryły się żlebami, aby nikt nigdy nie probował odnaleźć pieczary ze skarbem. Podobno gdy pada słychać diabelski chichot wiedźm radujących się z upadku troli. Niekiedy przytaczano również imiona śmiałków, którzy rzucili wyzwanie szczytom, a kości których być może bielały w rozpadlinach.
    Osobiście dzikiego trola nigdy nie spotkałam, a przejezdne wiedźmy w Alturmis były z reguły bardziej zainteresowane swoimi własnymi sprawami niż wywoływaniem potopu. A co do gór i klątwy, która miała spadać na śmiałków zapuszczających się w nie – jak ktoś nie potrafi chodzić po graniach, nie potrzebuje klątwy czarownic by skręcić kark. Ale i tak świadomość że bujdy pijaczków utrzymują w ryzach motłoch, a w górach spokój, była miła.

sobota, 8 stycznia 2011

Część trzecia

Przeszłam do końca korytarza mijając rzędy podobnych drzwi, prowadzących do takich samych małych klitek z łóżkami. Po skończonej służbie nic wiecej nie jest ci potrzebne – tylko łóżko i trochę ciszy. Co wytrwalsi jeszcze rozprawiali o tym i owym czyli o niczym na parterze wartowni. Reszta juz zaczęła pochrapywać w swoich pokojach. Zamknęłam drzwi za sobą i zaczęłam zdejmować z siebie wartowniczy uniform – płaszcz, pas, nagolenniki, buty, onuce, skórzany kaftan.... Ostrożne kroki zatrzymały się przed moimi drzwiami. Klamka powoli zaczęła się opuszczać, ale drzwi nie otworzyły się. Podeszłam do futryny i cicho lecz stanowczo zapytałam:
- Czego chcesz?
- Nie wpuścisz mnie nawet? – w głosie Timara dało się wyczuć dobry humor.
- Liczysz na coś?
- Być może...
- Co najwyżej na skopanie zadka.
- W twoim wykonaniu to zawsze jest atrakcyjna perspektywa.
Otworzyłam drzwi i spojrzałam na Timara obojętnie. Próbował ukryć zadowolenie z siebie pod miną zbitego psiaka. Z miernym skutkiem.
- Wyglądasz jak pachołek od pasania krów. Stać cię na więcej. – burknęłam
- Masz rację – kłapnął i jednym ruchem zamknął drzwi za sobą. Zaczął szybkimi ruchami zdejmować z siebie ubranie.
- I myślisz że dostaniesz to, na co liczysz? – zapytałam z krzywym uśmieszkiem splatając ręce na piersi.
- Myślę, że z twoim podejściem sam będę musiał sobie wziąć – to mówiąc chwycił mnie w pasie i przyciągnął do siebie. Zaczął łapczywie całować. Wsunął rękę pod moją koszulę i ścisnął pierś aż syknęłam. Przesunął rękę po brzuchu i za spodnie aż przeszył mnie prąd. Zbił mnie z nóg i runęliśmy na ziemię. Wszystko co robił, robił ruchami krótkimi i zdecydowanymi. Jednym ruchem ściągnął spodnie, chwycił mnie za kark. Był agresywny i silny. Chwyciłam go za wlosy i szarpnęłam.
- Wypościłeś się na tym zwiadzie. I pomyśleć – tylko 3 dni – sarkazm świszczał z każdym słowem. Zaśmiał się.
- Zawsze lubilem gdy stawiałaś opór – Chwycił mnie mocniej i poczułam jak jego mięśnie się napinają jeszcze bardziej. Czułam zapach jego mokrych włosów, potu, woń końskiej sierści. Wbiłam paznokcie w jego plecy. To nagłe, wręcz zwierzęce kochanie z Timarem przestało sprawiać mi przyjemność. Powtórzyłam sobie w głowie co powiedziałam chwilę wcześniej. Wyposzczony. Tak. Stęskniony? Nie... W tym momencie kilka małoistotnych faktów nabrało innego znaczenia. Strząsnięta ręka, ominięcie wzrokiem...
    Timar zamarł, wetschnął i opadł ciężko na mnie. Ale po chwili podniósł się na rękach, wstał, naciągnął spodnie, pozbierał resztę ubrania i z półuśmieszkiem skierował się do drzwi. Przekroczył próg, ale spojrzał jeszcze na mnie i zapytał:
- A ty? Na co liczyłaś?... i z tymi słowy wyszedł z mojego pokoju. Wyobraziłam sobie ciężki przedmiot lecący w kierunku potylicy Timara.

piątek, 7 stycznia 2011

Część druga

- Dzisiaj polewka – powiedział cichy głos koło mojego łokcia. Mój wzrok napotkał spojrzenie brązowych oczu. Mały Sven wyciągał rękę z kubkiem gorącej zawiesiny bladego koloru.
- Ojciec znów chory? – zapytałam, choć i tak znałam odpowiedź. Mały Sven sam wolał wstać z łóżka w środku nocy i przydźwigać kanę z polewką niż wysłuchiwać pijackich wywodów ojca, niekiedy maltretującego matkę. Sven wzruszył ramionami i zaczął napełniać kolejne kubki dla reszty wartowników. Ale rozmowa nie potoczyła się dalej. Z wieży dano znać, że wraca jeden z oddziałów zwiadowczych. Wszyscy rzucili się do blanków. Powrót przed świtem z reguły wiązał się z komplikacjami, a więc i z potencjalnym przeciągnięciem się służby nocnej. Wszyscy wytężyli wzrok, żeby jak najszybciej dojrzeć, który to oddział dostąpi zaszczytu stawiania kolejki całej załodze dzisiejszej warty w tawernie Pod Miedzianym Kotem.
- To zdaje się Timar.
- Timar?.... – w tłumie rozległy się szeptane domysły. „Cholera” pomyślałam „Lepiej, żeby to był tylko okulawiony koń lub skręcona kostka. Inaczej znowu będą humory”. To istotnie był oddział Timara. Otwarto bramy i opuszczono most. W myślach każdy odliczył ilość jeźdzców, koni. Wszyscy wrócili i wszyscy we własnym siodle. Wszyscy, plus coś...
Za jednym ze zwiadowców, przerzucony przez koński grzbiet zwisał duży pakunek. W tłumie i w ciągle padających kroplach deszczu trudno było rozeznać jego dokładny kształt. Na placu za bramą Timar podszedł do obładowanego konia, rozpiął pas juczny i jednym szarpnięciem zwalił ciężar na ziemię. Spadł z plaśnięciem na mokry grunt.
- Z koni i do stajni! – Wydał krótka komendę Timar, ściągając z głowy hełm – A tego tu – zawlec do aresztu. Rozprawimy się z nim rano – Dwóch wartowników podeszło do leżącego człowieka, chwycili za związane ramiona i powlekli nieprzytomnego do celi w wartowni. Timar wygladał na zadowolonego z siebie. Oddział wrócił cały i na dodatek z ewidentnym jeńcem. Powiódł spojrzeniem bohatera po tropicielach stojących na blankach i...jego wzrok ominął mnie.
- Odprawa o normalnej porze. Wracajcie do swoich obowiązków – warknął na odchodnym i poprowadził konia w kierunku stajni. Zawiesiłam na nim spojrzenie i odprowadziłam aż do podcieni wartowni nie odwracając przy tym głowy.
- Mittelsoh, wiesz kto to jest? Kogo złapali? – podekscytowany szept w okolicach łokcia przerwał moją obserwację. Oczy Svena, choć wydawało mi się to niemożliwe, zrobiły się prawie dwa razy większe i biła z nich ciekawość.
- Trudno powiedzieć. Wyglądał na Meerlandera,ale....
- Zaniosę tam polewkę – wysapał Sven i począł siłować się z kaną zupy, próbując czym prędzej zataszczyć ją do wartowni.
„...ale dlaczego mielibyśmy brać Meerlandera jako jeńca....i dlaczego Timar....” domysły zaczęły kłębić się w mojej głowie. „No nic, może to i lepiej że odprawa o zwyklej porze. Skoczy się w góry i zmyje ten deszcz i brud.”
    Odprawę zakończono w mgnieniu oka. Żadnych raportów przeciągających się w nieskończoność, ani większych uwag. Timar uwinął się z formalnościami i rozkazał odmaszerować nocnej warcie, a straży dziennej jej miejsce zająć. Po antypatycznej deszczowej aurze przemoknięci tropiciele gorliwie wzięli się za wypełnianie wytycznych i żwawym krokiem udali się do wartowni i swoich łóżek. W głównej sali było jeszcze dość tłoczno gdy do niej weszłam. Tropiciele z warty wymieniali uwagi ze zwiadowcami. Ten i ów popalał fajkę, jeszcze inny siorbał gorącą polewkę. Timar stał przy oknie oparty o parapet i patrzył w głąb sali. Podeszłam do niego i dyskretnie położyłam dłoń na jego ramieniu. W tym momencie Timar się poderwał i energicznie podszedl do najbardziej rozgadanej grupki zwiadowców, streszczającej ogólnikowo nocne zajścia. „Skoro tak stawiasz sprawy...” przemknęło mi przez myśl. Odwróciłam się na pięcie i poszłam na piętro do własnej kwatery.

czwartek, 6 stycznia 2011

Część pierwsza

Los tropiciela nie jest łatwy. Czy przyjemny? To zależy od indywidualnych preferencji. Od charakteru. Przede wszystkim jednak od stopnia akceptacji zaistniałego porządku i sytuacji w jakiej nas postawiono. Tak. To ostatnie może znacząco ułatwić odnalezienie się nowej rzeczywistości. Nowej, ponieważ mało który z nas wybrał sobie ten los. Dokładniej rzecz ujmując – nikt z nas nie wybrał sobie tego losu.
Nie jesteśmy elitą społeczną, która może dokonywać wyborów. Jesteśmy tylko jej narzędziami, a to dlatego, że elita decyduje nie tylko za siebie, ale i za innych. I nie ma tu mowy o przyzwoleniu ze strony niższych warstw hierarchii. Ponieważ niższe warstwy nie mają luksusu przyzwolenia, a co za tym idzie odrzucenia decyzji elity. Mają tylko obowiązek dostosowania się do nowej rzeczywistości.
Rzeczywistość dla tropiciela jest zawsze taka sama. To poniekąd zaleta. W przeciwieństwie do innych grup – dostawców pożywienia, dóbr materialnych, rzemieślników itd – nie musimy się obawiać decyzji, nakładających na nas kolejne obciążenie podatkowe, zginających nasze karki, kierujących nasz pokorny wzrok ku szarym brukom ulic.
Powiecie, że w takim razie jesteśmy elitą wśród niższych sfer, cieszącą się luksusem podniesionej głowy ponad uciśnionymi masami. Ten luksus, jak wszystko w Alturmis ma swoją cenę. Naszą ceną - ceną tropicieli – jest poddaństwo i służba.
    Mijała północ. Deszcz siąpił nieprzerwanie przez cały miniony dzień i bezgwiezdne niebo nie zapowiadało szybkiej zmiany aury. Światło pochodni nad główną bramą odbijało się w mętnej wodzie fosy i drżało rozbijane kroplami w miliony kręgów. Mój oddział został przydzielony do służby wartowniczej. Kącik moich ust uniósł się w krótkim uśmieszku na myśl, że ktoś inny bedzie moczył tyłek poza murami miasta, jako awangarda i zwiadowcy. „Dobrze, że pada” pomyślałam. Przynajmniej nie czuć było ciężkiego smrodu fosy i kanałów przecinających miasto. Wiele lat temu jakiś ambitny architekt miał plan jak pozbyć się ścieków i innego plugastwa z ulic. Zaprojektował system nawadniany pobliską rzeką. Projekt na papierze wyglądał niezawodnie, ale dostał się w ręce jakiegoś budowniczego z bożej łaski, który przebił innych zainteresowanych ceną i spartaczył ujścia ściekowiska. Kanały zaczęły się regularnie zapychać swoją własną treścia, która zamiast opuszczać miasto, gniła sobie spokojnie w bezruchu, napawając Alturmis mdlącą wonią tym silniejszą im cieplejszy i suchszy dzień. Budowlany partacz szybko przeniósł się w inny wymiar z biletem w jedną stronę, fundowanym przez zirytowaną elitę rządzącą miasta, ale naprawy kanalizacji podjąć się nikt nie miał zamiaru. Nikomu nie w smak było taplać się w defekaliach i poszerzać kanały. Ryzyko szybkiego zakończenia kariery że świstem miecza w uszach było pewniejsze niż wątpliwe szczęście bycia nagrodzonym za trud. Rządzącym zawsze brakowało dwóch cnót – cierpliwości i dobrego humoru.
    Strzepnęłam nadmiar wody z peleryny i naciagnęłam kaptur na głowie bardziej do przodu. Założyłam kciuki za pas i przeszłam kilka kroków wzdłuż blanków wpatrując się poprzez krople deszczu w domniemaną linię horyzontu. Zachmurzone niebo praktycznie zlewało się z ciemną połacią płaskowyżu rozciągającą się na południowym zachodzie od Alturmis. Granicę tego pustkowia wyznaczał Taa’l - rzeka, biegnąca w kierunku południowym. Na jej wschodnim brzegu teren zaczynał się wznosić dość ostro tworząc pasmo górskie Sarcu. Łańcuch szczytów łukowato obejmował miasto od północnego wschodu i ciągnął się wzdłuż rzeki ku południowi. Natomiast na północnym zachodzie dominowały pagórki i doliny z gęstymi lasami wiekowych drzew. Wśród tych zielonych terenów, podobnie jak i z gór płynęły liczne strumienie – dopływy zasilające Taa’l. Kiedyś zapuściłam się wzdlłuż jednego z takich stumieni w głąb gór. Jego woda, cieplejsza niż w innych strumieniach górskich, doprowadziła mnie do gorącego źródła – szmaragdowego basenu wśród jasnych szczytów. Myśle, że niewielu mieszkanców Alturmis zdawało sobie sprawę z jego istnienia. Góry Sarcu były zbyt niegościnne, a ich poryte żlebami stoki zbyt niebezpieczne dla szarych alturmian. Niedoświadczony wędrowiec w Sarcu mógł jedynie znaleźć śmierć – szybką poprzez skręcenie karku lub powolną i bolesną, w przypadku złamania kończyny lub uwięźnięcia w rozpadlinach skalnych. Zwłaszcza w taką pogodę jak dzisiejszej nocy. Uśmiechnęłam się do myśli o gorącym basenie i samotności wśród szczytów. Ale to dopiero rankiem, po skończonej służbie.