Los tropiciela nie jest łatwy. Czy przyjemny? To zależy od indywidualnych preferencji. Od charakteru. Przede wszystkim jednak od stopnia akceptacji zaistniałego porządku i sytuacji w jakiej nas postawiono. Tak. To ostatnie może znacząco ułatwić odnalezienie się nowej rzeczywistości. Nowej, ponieważ mało który z nas wybrał sobie ten los. Dokładniej rzecz ujmując – nikt z nas nie wybrał sobie tego losu.
Nie jesteśmy elitą społeczną, która może dokonywać wyborów. Jesteśmy tylko jej narzędziami, a to dlatego, że elita decyduje nie tylko za siebie, ale i za innych. I nie ma tu mowy o przyzwoleniu ze strony niższych warstw hierarchii. Ponieważ niższe warstwy nie mają luksusu przyzwolenia, a co za tym idzie odrzucenia decyzji elity. Mają tylko obowiązek dostosowania się do nowej rzeczywistości.
Rzeczywistość dla tropiciela jest zawsze taka sama. To poniekąd zaleta. W przeciwieństwie do innych grup – dostawców pożywienia, dóbr materialnych, rzemieślników itd – nie musimy się obawiać decyzji, nakładających na nas kolejne obciążenie podatkowe, zginających nasze karki, kierujących nasz pokorny wzrok ku szarym brukom ulic.
Powiecie, że w takim razie jesteśmy elitą wśród niższych sfer, cieszącą się luksusem podniesionej głowy ponad uciśnionymi masami. Ten luksus, jak wszystko w Alturmis ma swoją cenę. Naszą ceną - ceną tropicieli – jest poddaństwo i służba.
Mijała północ. Deszcz siąpił nieprzerwanie przez cały miniony dzień i bezgwiezdne niebo nie zapowiadało szybkiej zmiany aury. Światło pochodni nad główną bramą odbijało się w mętnej wodzie fosy i drżało rozbijane kroplami w miliony kręgów. Mój oddział został przydzielony do służby wartowniczej. Kącik moich ust uniósł się w krótkim uśmieszku na myśl, że ktoś inny bedzie moczył tyłek poza murami miasta, jako awangarda i zwiadowcy. „Dobrze, że pada” pomyślałam. Przynajmniej nie czuć było ciężkiego smrodu fosy i kanałów przecinających miasto. Wiele lat temu jakiś ambitny architekt miał plan jak pozbyć się ścieków i innego plugastwa z ulic. Zaprojektował system nawadniany pobliską rzeką. Projekt na papierze wyglądał niezawodnie, ale dostał się w ręce jakiegoś budowniczego z bożej łaski, który przebił innych zainteresowanych ceną i spartaczył ujścia ściekowiska. Kanały zaczęły się regularnie zapychać swoją własną treścia, która zamiast opuszczać miasto, gniła sobie spokojnie w bezruchu, napawając Alturmis mdlącą wonią tym silniejszą im cieplejszy i suchszy dzień. Budowlany partacz szybko przeniósł się w inny wymiar z biletem w jedną stronę, fundowanym przez zirytowaną elitę rządzącą miasta, ale naprawy kanalizacji podjąć się nikt nie miał zamiaru. Nikomu nie w smak było taplać się w defekaliach i poszerzać kanały. Ryzyko szybkiego zakończenia kariery że świstem miecza w uszach było pewniejsze niż wątpliwe szczęście bycia nagrodzonym za trud. Rządzącym zawsze brakowało dwóch cnót – cierpliwości i dobrego humoru.
Strzepnęłam nadmiar wody z peleryny i naciagnęłam kaptur na głowie bardziej do przodu. Założyłam kciuki za pas i przeszłam kilka kroków wzdłuż blanków wpatrując się poprzez krople deszczu w domniemaną linię horyzontu. Zachmurzone niebo praktycznie zlewało się z ciemną połacią płaskowyżu rozciągającą się na południowym zachodzie od Alturmis. Granicę tego pustkowia wyznaczał Taa’l - rzeka, biegnąca w kierunku południowym. Na jej wschodnim brzegu teren zaczynał się wznosić dość ostro tworząc pasmo górskie Sarcu. Łańcuch szczytów łukowato obejmował miasto od północnego wschodu i ciągnął się wzdłuż rzeki ku południowi. Natomiast na północnym zachodzie dominowały pagórki i doliny z gęstymi lasami wiekowych drzew. Wśród tych zielonych terenów, podobnie jak i z gór płynęły liczne strumienie – dopływy zasilające Taa’l. Kiedyś zapuściłam się wzdlłuż jednego z takich stumieni w głąb gór. Jego woda, cieplejsza niż w innych strumieniach górskich, doprowadziła mnie do gorącego źródła – szmaragdowego basenu wśród jasnych szczytów. Myśle, że niewielu mieszkanców Alturmis zdawało sobie sprawę z jego istnienia. Góry Sarcu były zbyt niegościnne, a ich poryte żlebami stoki zbyt niebezpieczne dla szarych alturmian. Niedoświadczony wędrowiec w Sarcu mógł jedynie znaleźć śmierć – szybką poprzez skręcenie karku lub powolną i bolesną, w przypadku złamania kończyny lub uwięźnięcia w rozpadlinach skalnych. Zwłaszcza w taką pogodę jak dzisiejszej nocy. Uśmiechnęłam się do myśli o gorącym basenie i samotności wśród szczytów. Ale to dopiero rankiem, po skończonej służbie.
Rzeczywistość dla tropiciela jest zawsze taka sama. To poniekąd zaleta. W przeciwieństwie do innych grup – dostawców pożywienia, dóbr materialnych, rzemieślników itd – nie musimy się obawiać decyzji, nakładających na nas kolejne obciążenie podatkowe, zginających nasze karki, kierujących nasz pokorny wzrok ku szarym brukom ulic.
Powiecie, że w takim razie jesteśmy elitą wśród niższych sfer, cieszącą się luksusem podniesionej głowy ponad uciśnionymi masami. Ten luksus, jak wszystko w Alturmis ma swoją cenę. Naszą ceną - ceną tropicieli – jest poddaństwo i służba.
Mijała północ. Deszcz siąpił nieprzerwanie przez cały miniony dzień i bezgwiezdne niebo nie zapowiadało szybkiej zmiany aury. Światło pochodni nad główną bramą odbijało się w mętnej wodzie fosy i drżało rozbijane kroplami w miliony kręgów. Mój oddział został przydzielony do służby wartowniczej. Kącik moich ust uniósł się w krótkim uśmieszku na myśl, że ktoś inny bedzie moczył tyłek poza murami miasta, jako awangarda i zwiadowcy. „Dobrze, że pada” pomyślałam. Przynajmniej nie czuć było ciężkiego smrodu fosy i kanałów przecinających miasto. Wiele lat temu jakiś ambitny architekt miał plan jak pozbyć się ścieków i innego plugastwa z ulic. Zaprojektował system nawadniany pobliską rzeką. Projekt na papierze wyglądał niezawodnie, ale dostał się w ręce jakiegoś budowniczego z bożej łaski, który przebił innych zainteresowanych ceną i spartaczył ujścia ściekowiska. Kanały zaczęły się regularnie zapychać swoją własną treścia, która zamiast opuszczać miasto, gniła sobie spokojnie w bezruchu, napawając Alturmis mdlącą wonią tym silniejszą im cieplejszy i suchszy dzień. Budowlany partacz szybko przeniósł się w inny wymiar z biletem w jedną stronę, fundowanym przez zirytowaną elitę rządzącą miasta, ale naprawy kanalizacji podjąć się nikt nie miał zamiaru. Nikomu nie w smak było taplać się w defekaliach i poszerzać kanały. Ryzyko szybkiego zakończenia kariery że świstem miecza w uszach było pewniejsze niż wątpliwe szczęście bycia nagrodzonym za trud. Rządzącym zawsze brakowało dwóch cnót – cierpliwości i dobrego humoru.
Strzepnęłam nadmiar wody z peleryny i naciagnęłam kaptur na głowie bardziej do przodu. Założyłam kciuki za pas i przeszłam kilka kroków wzdłuż blanków wpatrując się poprzez krople deszczu w domniemaną linię horyzontu. Zachmurzone niebo praktycznie zlewało się z ciemną połacią płaskowyżu rozciągającą się na południowym zachodzie od Alturmis. Granicę tego pustkowia wyznaczał Taa’l - rzeka, biegnąca w kierunku południowym. Na jej wschodnim brzegu teren zaczynał się wznosić dość ostro tworząc pasmo górskie Sarcu. Łańcuch szczytów łukowato obejmował miasto od północnego wschodu i ciągnął się wzdłuż rzeki ku południowi. Natomiast na północnym zachodzie dominowały pagórki i doliny z gęstymi lasami wiekowych drzew. Wśród tych zielonych terenów, podobnie jak i z gór płynęły liczne strumienie – dopływy zasilające Taa’l. Kiedyś zapuściłam się wzdlłuż jednego z takich stumieni w głąb gór. Jego woda, cieplejsza niż w innych strumieniach górskich, doprowadziła mnie do gorącego źródła – szmaragdowego basenu wśród jasnych szczytów. Myśle, że niewielu mieszkanców Alturmis zdawało sobie sprawę z jego istnienia. Góry Sarcu były zbyt niegościnne, a ich poryte żlebami stoki zbyt niebezpieczne dla szarych alturmian. Niedoświadczony wędrowiec w Sarcu mógł jedynie znaleźć śmierć – szybką poprzez skręcenie karku lub powolną i bolesną, w przypadku złamania kończyny lub uwięźnięcia w rozpadlinach skalnych. Zwłaszcza w taką pogodę jak dzisiejszej nocy. Uśmiechnęłam się do myśli o gorącym basenie i samotności wśród szczytów. Ale to dopiero rankiem, po skończonej służbie.
Część pierwsza mojego opowiadania. Tytuł Meerlandia odnosi się jednak bardziej do bloga niż do opowiadania. Samo opowiadanie nie ma jeszcze ustalonego tytułu.
OdpowiedzUsuńMiłej lektury :)
A.