Meerlandia

"- Gdy miłość jest jedyną rzeczą, o którą warto walczyć, co masz do stracenia?
- Siebie - odparła z gorzkim uśmiechem..."

Bezpretensjonalne opowiadanie fantasy...

czwartek, 6 stycznia 2011

Część pierwsza

Los tropiciela nie jest łatwy. Czy przyjemny? To zależy od indywidualnych preferencji. Od charakteru. Przede wszystkim jednak od stopnia akceptacji zaistniałego porządku i sytuacji w jakiej nas postawiono. Tak. To ostatnie może znacząco ułatwić odnalezienie się nowej rzeczywistości. Nowej, ponieważ mało który z nas wybrał sobie ten los. Dokładniej rzecz ujmując – nikt z nas nie wybrał sobie tego losu.
Nie jesteśmy elitą społeczną, która może dokonywać wyborów. Jesteśmy tylko jej narzędziami, a to dlatego, że elita decyduje nie tylko za siebie, ale i za innych. I nie ma tu mowy o przyzwoleniu ze strony niższych warstw hierarchii. Ponieważ niższe warstwy nie mają luksusu przyzwolenia, a co za tym idzie odrzucenia decyzji elity. Mają tylko obowiązek dostosowania się do nowej rzeczywistości.
Rzeczywistość dla tropiciela jest zawsze taka sama. To poniekąd zaleta. W przeciwieństwie do innych grup – dostawców pożywienia, dóbr materialnych, rzemieślników itd – nie musimy się obawiać decyzji, nakładających na nas kolejne obciążenie podatkowe, zginających nasze karki, kierujących nasz pokorny wzrok ku szarym brukom ulic.
Powiecie, że w takim razie jesteśmy elitą wśród niższych sfer, cieszącą się luksusem podniesionej głowy ponad uciśnionymi masami. Ten luksus, jak wszystko w Alturmis ma swoją cenę. Naszą ceną - ceną tropicieli – jest poddaństwo i służba.
    Mijała północ. Deszcz siąpił nieprzerwanie przez cały miniony dzień i bezgwiezdne niebo nie zapowiadało szybkiej zmiany aury. Światło pochodni nad główną bramą odbijało się w mętnej wodzie fosy i drżało rozbijane kroplami w miliony kręgów. Mój oddział został przydzielony do służby wartowniczej. Kącik moich ust uniósł się w krótkim uśmieszku na myśl, że ktoś inny bedzie moczył tyłek poza murami miasta, jako awangarda i zwiadowcy. „Dobrze, że pada” pomyślałam. Przynajmniej nie czuć było ciężkiego smrodu fosy i kanałów przecinających miasto. Wiele lat temu jakiś ambitny architekt miał plan jak pozbyć się ścieków i innego plugastwa z ulic. Zaprojektował system nawadniany pobliską rzeką. Projekt na papierze wyglądał niezawodnie, ale dostał się w ręce jakiegoś budowniczego z bożej łaski, który przebił innych zainteresowanych ceną i spartaczył ujścia ściekowiska. Kanały zaczęły się regularnie zapychać swoją własną treścia, która zamiast opuszczać miasto, gniła sobie spokojnie w bezruchu, napawając Alturmis mdlącą wonią tym silniejszą im cieplejszy i suchszy dzień. Budowlany partacz szybko przeniósł się w inny wymiar z biletem w jedną stronę, fundowanym przez zirytowaną elitę rządzącą miasta, ale naprawy kanalizacji podjąć się nikt nie miał zamiaru. Nikomu nie w smak było taplać się w defekaliach i poszerzać kanały. Ryzyko szybkiego zakończenia kariery że świstem miecza w uszach było pewniejsze niż wątpliwe szczęście bycia nagrodzonym za trud. Rządzącym zawsze brakowało dwóch cnót – cierpliwości i dobrego humoru.
    Strzepnęłam nadmiar wody z peleryny i naciagnęłam kaptur na głowie bardziej do przodu. Założyłam kciuki za pas i przeszłam kilka kroków wzdłuż blanków wpatrując się poprzez krople deszczu w domniemaną linię horyzontu. Zachmurzone niebo praktycznie zlewało się z ciemną połacią płaskowyżu rozciągającą się na południowym zachodzie od Alturmis. Granicę tego pustkowia wyznaczał Taa’l - rzeka, biegnąca w kierunku południowym. Na jej wschodnim brzegu teren zaczynał się wznosić dość ostro tworząc pasmo górskie Sarcu. Łańcuch szczytów łukowato obejmował miasto od północnego wschodu i ciągnął się wzdłuż rzeki ku południowi. Natomiast na północnym zachodzie dominowały pagórki i doliny z gęstymi lasami wiekowych drzew. Wśród tych zielonych terenów, podobnie jak i z gór płynęły liczne strumienie – dopływy zasilające Taa’l. Kiedyś zapuściłam się wzdlłuż jednego z takich stumieni w głąb gór. Jego woda, cieplejsza niż w innych strumieniach górskich, doprowadziła mnie do gorącego źródła – szmaragdowego basenu wśród jasnych szczytów. Myśle, że niewielu mieszkanców Alturmis zdawało sobie sprawę z jego istnienia. Góry Sarcu były zbyt niegościnne, a ich poryte żlebami stoki zbyt niebezpieczne dla szarych alturmian. Niedoświadczony wędrowiec w Sarcu mógł jedynie znaleźć śmierć – szybką poprzez skręcenie karku lub powolną i bolesną, w przypadku złamania kończyny lub uwięźnięcia w rozpadlinach skalnych. Zwłaszcza w taką pogodę jak dzisiejszej nocy. Uśmiechnęłam się do myśli o gorącym basenie i samotności wśród szczytów. Ale to dopiero rankiem, po skończonej służbie.

1 komentarz:

  1. Część pierwsza mojego opowiadania. Tytuł Meerlandia odnosi się jednak bardziej do bloga niż do opowiadania. Samo opowiadanie nie ma jeszcze ustalonego tytułu.
    Miłej lektury :)
    A.

    OdpowiedzUsuń