Meerlandia

"- Gdy miłość jest jedyną rzeczą, o którą warto walczyć, co masz do stracenia?
- Siebie - odparła z gorzkim uśmiechem..."

Bezpretensjonalne opowiadanie fantasy...

środa, 12 stycznia 2011

Część siódma

Gospoda Pod Miedzianym Kotem była stara. Tak stara, że tylko wiekowi bywalcy pamiętali, iż dawniej nazywała się Pod Miedzianym Kotłem. Ale właściciel tego przybytku szybko pojął, że dla podtrzymania ruchu w interesie lepiej dbać o stałą dostawę piwa i dziczyzny niż o rdzewiejące napisy nad drzwiami. Toteż zjedzone doszczętnie przez rdze „ł” nie przedstawiało dla karczmarza problemu. Do czasu, gdy wśród potencjalnych klientów gospody zaczęły się szerzyć pogłoski, że nazwa może miec pewien związek z menu podawanym w niej. Katastrofalne skutki jakie te plotki mogły mieć dla dochodu Miedzianego Kota pobudziły instynkty kapitalistyczne karczmarza. Inwestycja w trola, który to z natury cieszył się niesłabnącą siłą argumentu ostatecznego, na posadzie wikidajły szybko rozwiewała wątpliwości klientów co do składników obiadu. A dopóki ruch w interesie utrzymywał się przynajmniej na stałym poziomie, ani kot w nazwie, ani kilka rozbitych krzeseł użytych jako „argument ostateczny” na głowach dociekliwych kulinarnie gości nie mąciły snu karczmarza. Trol jednym, dobitnie wypowiedzianym słowem „płać” rozwiązywał również wszelkie kłopoty finansowe w gospodzie. Dzięki temu, towarzystwo goszczące Pod Miedzianym Kotem nigdy nie wszczynało burd o małoelastyczny kredyt, lub ściagalność „ratek” za piwo. Można więc było zjeść i wypić spokojnie, nie obawiając się że zawartość naczyń przeniesie się z pomocą osób trzecich sprzed nosa na ścianę. Pod warunkiem, że było się wypłacalnym.
Gdy przyszłam, Pod Miedzianym Kotem byli już praktycznie wszyscy tropiciele. Ceniący sobie spokój oraz szacunek jedzenia dla praw grawitacji, stanowiliśmy stałych klientów gospody. W kącie nieopodal paleniska dostrzegłam Greggsa. Popalał fajkę i na mój widok mrugnął swoim jedynym widzącym okiem. Miał duże doświadczenie, ale nigdy nie pchał się na stanowisko dowódcy. „Wystarczy, że muszę dbać o własną skórę. Nie potrzebuję myśleć i o cudzych tyłkach by cało wróciły do domu” mawiał, choć i tak nie zostawiłby druha w potrzebie samemu sobie.
- Mitti, a ty tak sama? -  nie było potrzeby odpowiadać na to pytanie. Greggs może miał na jednym oku bielmo, ale zmysłu obserwacji mógłby mu pozazdrościć niejeden traper.
- Timar poszedł zdać raporty – powiedziałam w nadziei, że to utnie dalsze dociekania w temacie Timara i moim.
- Raporty, co? – głos Greggsa zabarwiony był niedowierzaniem i jakby politowaniem. Spojrzałam na niego pytająco.
- Pustułeczko, słońce cię oślepia, a Ty wciąż się upierasz że jest noc.
- Zrobiłeś się liryczny.
- Powiedzmy, że brutalniejsze metody odzierania ze złudzeń zostawiam dla tych, za którymi nie przepadam. – przesunął pełen kufel w moim kierunku, mrugnął szelmowsko - - Do dna, Pustułeczko. Nic tak człowieka nie podbudowuje jak małe zwycięstwo.
- Ja już chyba też nie mam złudzeń – burknęłam
- Niewiele ich już tobie zostalo, to prawda. I w związku z tym postanowiłaś czekać na cud – skwitował nakładając solidną porcję gulaszu z kociołka i stawiając miskę przede mną. Na koniec dodał prawie szeptem patrząc mi w oczy – Ale cudu nie będzie. Więc teraz proponuję byś zwyciężyła tę miskę gulaszu, całkiem przyzwoitego nawiasem mówiac, bo ból  połamanego serca łatwiej wyleczyć z pełnym żołądkiem.

1 komentarz:

  1. Kilka poprawek artystycznych w tle, i kolejny fragment opowiadania - dzisiaj w przytulnej karczmie.
    Miłej lektury :)

    OdpowiedzUsuń